Recenzja filmu

Niedźwiedzie nie istnieją (2022)
Jafar Panahi
Jafar Panahi
Naser Hashemi

Gatunek wymierający

"Niedźwiedzie..." przypominają raczej ubrany w fabularne ramy zbiór myśli i refleksji, którymi filmowiec partyzancko próbuje podzielić się z zamkniętym dla siebie światem. Inne opcje są w końcu
Gatunek wymierający
źródło: Materiały prasowe
Ostatnio po sieci szeroko niesie się fragment wywiadu Aleksandry Wiśniewskiej, w którym nowo wybrana posłanka opowiada o swoim doświadczeniu obserwowania negocjacji wojennych. Wiralowy klip jej wypowiedzi stoi na trzech nogach kulturowych odniesień: "Czułam się jak w takiej książce z literatury Kafki, połączonej z politycznym thrillerem i satyrycznymi fragmentami Jasia Fasoli" – mówi Wiśniewska. I choć ciężko jest określić, jak bliski prawdy jest jej osobliwy opis, zaskakująco dobrze podsumowuje najnowsze dzieło Jafara Panahiego. "Niedźwiedzie nie istnieją" są kolejnym odcinkiem nieskończonej gry w kotka i myszkę pomiędzy irańskim reżyserem a zakazującą mu tworzenia nowych projektów władzą, w którym (idąc kolejnością Wiśniewskiej) bezradność, niepokój i ironia składają się na autobiograficzny portret kondycji samego filmowca.



"Niedźwiedzie..." rozpoczyna ujęcie na teherańską ulicę; kamera snuje się pomiędzy sylwetkami wędrownych sprzedawców. Naturalny zgiełk wyraża żywotność dzielnicy. Krzykliwy zaśpiew mężczyzny sprzedającego wypieki słychać z drugiego końca skrzyżowania, gdzieś bliżej dwóch grajków zabawia na klarnetach klientów przydrożnej kawiarni. Kamera wchodzi do środka. Pracująca tam kelnerka, widząc zmierzającego w jej stronę mężczyznę, odrywa się na moment od swoich obowiązków. Ten wręcza jej kradziony francuski paszport. "Masz trzy dni, żeby go wykorzystać, idź się pakować" – mówi do niej stanowczym tonem. Pojawia się jednak problem; kobieta nie chce lecieć sama, mężczyzna z kolei wciąż czeka na swoją przepustkę. I gdy jesteśmy już o krok od emocjonalnego zanurzenia się w kolejną irańską panoramę społecznego ucisku, wykrzyczane zza kadru "cięcie!" demaskuje filmową fikcję. Tak żywa chwilę temu tkanka miasta obumiera, a przedstawiona sytuacja okazuje się tylko sceną w nowo kręconym projekcie. Nie oglądamy jej nawet z perspektywy planu zdjęciowego. Powolny odjazd kamery zdradza, że wydarzenia wyświetlają się na ekranie laptopa. Przed nim Jafar Panahi we własnej osobie próbuje koordynować pracę ekipy "na odległość", za pomocą Skype’a. Wielowarstwowe kłamstwo inscenizacyjne już od początku ustawia ton reżyserskiej refleksji, w której dystans od bezpośredniej pracy rymuje się ze smutnym dystansem od prawdziwego życia.

Poza egzystencjalnymi rozterkami, zdalna reżyseria spotyka też rzeszę przyziemnych problemów. W malutkiej wsi gdzieś przy granicy kraju połączenie internetowe jest rzadkością, przez co irański reżyser notorycznie traci połączenie. Nawarstwiająca się frustracja aktorów na planie przeciwważy spokój Panahiego – gdy internet zanika, ten przechodzi się z aparatem po prowincji i robi zdjęcia jej mieszkańców. Stabilność, rzecz jasna, nie może potrwać długo. Akt sfotografowania młodej pary kochanków staje się przyczynkiem do awantury; kobieta w momencie narodzin została już obiecana innemu, a kopia zdjęcia strzeżona przez Panahiego jest jedynym dowodem na złamanie wcześniejszych ustaleń. Podlegający coraz śmielszym naciskom społeczności reżyser jest jednak nieugięty, a przedstawiona w filmie historia staje się kreatywną wykładnią wszystkich wartości, o które filmowiec walczy od lat: niezależności od zewnętrznych wpływów, autonomii sztuki i autorytetu własnej moralności.



Konstrukcyjnie "Niedźwiedzie..." będą notorycznie zygzakować między dwoma światami (planu filmowego i przygranicznej prowincji), w toku filmu wykazując, że żaden nie daje Panahiemu miejsca na błogi oddech. Problemy narastają z identycznym tempem. Kręcony przez niego filmowy mockument ma odzwierciedlać rzeczywiste przeżycia aktorów. Ale dzwoniąc do nich tak nieregularnie, reżyser z bezsilnością przyjmuje aktualizacje ich życiowej sytuacji, wymuszające w konsekwencji radykalne zmiany w scenariuszu. Z kolei wiejska awantura eskaluje z każdym dniem, angażując w konflikt starszyznę, wójta oraz policyjny komisariat. Dwie historie dopełniają się w portretowaniu kondycji irańskiego reżysera; pierwsza jako opowieść o relacji z cenzurowaną sztuką, druga – stosunku do ojczystego społeczeństwa. Ciężko jest jednak nie odnieść wrażenia, jakoby obie grały finalnie wyłącznie na postać twórcy, stanowiąc fikcyjny kontekst dla wypowiadanych przez Panahiego stanowisk. Przestrzeń planu zdjęciowego i przygranicznej peryferii są całkowicie wypreparowane z życia, funkcjonując raczej kontekstowo dla skrupulatnie zaplanowanych skeczów, podporządkowanych w całości większemu konceptowi. Ten zamierzony zabieg skutkuje emocjonalną apatią widza, zanikiem uważności i jedynie powierzchownym zainteresowaniem samym filmem. W "Niedźwiedziach...", jak w lichej interpretacji wiersza, liczy się tylko "co autor miał na myśli".

Szczęśliwie jednak dla filmu, Panahi miał na myśli całkiem sporo. Skala wyznań, stanowisk i autorefleksji jest porażająca, a te znane fanom twórcy i skoncentrowane wokół państwowego zakazu wykonywania zawodu szybko ustępują miejsca osobistemu pamiętnikarstwu. Reżyser tematyzuje nawet najintymniejsze stany: tęsknota za społecznym uwielbieniem miesza się tu ze zwątpieniem w wartość własnej sztuki, a potrzeba autonomicznej niezależności z błyskotliwą obserwacją, że we współczesnym Iranie wszystko jest gestem politycznym. Społeczna polaryzacja narzuca retorykę "z nami, albo przeciw nam", a przywiązanie do własnego autorytetu skutkuje stawianiem twórcy w kolejnych sytuacjach wyboru. W tym sensie ponura autorefleksja przedstawia człowieka zagubionego we własnych sprzecznościach, wycieńczonego ciągnącymi się politycznymi represjami mistrza wątpiącego w siłę swoich opowieści. "Gdzie tu jest prawda? Wszystko to atrapa. Sami staliśmy się atrapami ludzi" – powie w jednej scenie ustami swojej aktorki reżyser. Słowa te uderzają jako druzgocząca spowiedź Irańczyka, ujawniającego przed widzami własną niemoc w tworzeniu kinowego realizmu i gorycz zapętlenia się w narracjach o samym sobie. 



Ostatecznie "Niedźwiedzie..." przypominają raczej ubrany w fabularne ramy zbiór myśli i refleksji, którymi filmowiec partyzancko próbuje podzielić się z zamkniętym dla siebie światem. Inne opcje są w końcu niemożliwe – trwający już kilkanaście lat areszt domowy wiąże się z zakazem udzielania wywiadów mediom w kraju i poza jego granicami. Niezależnie od ociężałości samego filmu, warto ich chyba posłuchać. Jafar Panahi pozostaje bowiem wymierającym gatunkiem reżysera, który zamiast filmów na ważny temat kręci filmy ważne po prostu; wyklęte, pogardzane i represjonowane, ale konsekwentnie niezłomne w walce o wolność sztuki.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones